HTTF(Hoop To The Flag)

Witamy na forum klanu HTTF


#1 2010-07-21 20:35:44

Ivy Mike

Przyjaciel klanu

Zarejestrowany: 2010-07-21
Posty: 37
Punktów :   

"Turniej"

„(...)Trzeci dzień po sierpniowym nowiu. Wielki prowincjonalny Turniej rycerski. Półtorej tuzina zawodników. Około pół tuzina potencjalnych przeciwników. Krew. Krzyk. Przegrana. Śmierć.
Euforia. Śmiech. Zwycięstwo.
   Nazywam się Ervar der Herewerd, syn Mightesta Herewerda II-go. Syn króla. Książę.
Książę, który królem nigdy nie zostanie. Książę, na którego cała szlachta patrzy z pogardą i z obrzydzeniem. Syn z nieprawego łoża. Wyrzutek. Bękart.(...)
   Już trzeci raz przystępuję do tego turnieju. Trzeci raz licząc na zwycięstwo. Trzeci raz obawiając się śmierci. Lecz tak naprawdę czemu miałbym się jej obawiać? Czemu miałbym się lękać czegoś co mogłoby mnie wreszcie wyrwać z tego żałosnego padołu?
Za pierwszym razem, gdy byłem jeszcze nieobeznany w tych opłaconych i ustawianych walkach, przegrałem, gdy przyszło mi się zmierzyć z moim pierwszym przeciwnikiem. Dostałem uszkodzoną kopie. Wybity bark, złamana kość przedramienia w dwóch miejscach.
Za drugim razem, gdy już poznałem tajniki i zagrywki organizatora owego turnieju – diuka Farwarda z Milvii, udało mi się dojść do półfinałowego starcia. Niestety moje dwieście koron nie wystarczyło. Przeciwnik miał lepszą zbroję, a mój koń był zmęczony. Nie dostałem nowego, wypoczętego. Koniec mojej kopii wszedł mu pod pancerną płytę, okrywającą mu prawy bark. Kolczuga nie puściła mojej broni. Ja dostałem w udo. Jego kopia łamiąc mi kość na dodatek zrzuciła mnie z konia i upadając na piach ponownie wybiłem sobie bark.(...)
   Dzisiejszego dnia można było wyczuć zapach korupcji. Twardej waluty, która przez lata zniszczyła ten turniej. Przegoniła w ten sposób zawodników, którzy pochodzili z zubożałej szlachty. Jeno lepszych od dzisiejszych opłaconych „siłaczy”. Obudziłem się dosyć późno, ino trzy godziny przed zapisami. Nocne wojaże w celu opłacenia paru paziów zrobiły swoje. Wydałem wczorajszej nocy dwa tysiące koron. Czułem, że ten pokaz muszę wygrać. Za wszelką cenę.(...)
   - Ty psi synu! Ty księciu chędożony! Bękarcie Ty!
   Nie słuchałem. Przyłbica naciskała mi na złamany nos. Jedyny dyskomfort nowej, mocnej i ozdobionej nefrytem zbroi. Wczorajszej nocy trochę się zapuściłem w karczmie. Wychyliłem cztery antałki piwa. Chcąc poczuć smak piwa może ostatni raz. I jak zwykle po nadmiernej ilości alkoholu stałem się agresywny. No i dostałem. Fakt faktem, sprawca leży w jeziorze. Lecz ból nosa doskwierał.
   - Słyszysz? Zniszczę Cię, tak jak zrobiłem w poprzednich zawodach!
   Nie poznałem go. Możliwe iż to właśnie ten wydzierający się rycerzyk w biało-srebrnej zbroi dał mi niezły wycisk rok temu. Nie obchodziło mnie to. Dostałem moją kopię. Czerwono-czarną, zakończoną stalowym, ostrym kikutem. Zamknąłem oczy. Wyciszyłem się. Stłumiłem jego podniecone i złowieszcze krzyki, oraz obelgi. 
   Sygnał. Ruszyliśmy. Moja kopia przebiła na wylot szyję jego konia. Normalnie czekałaby mnie dyskwalifikacja za uszkodzenie rumaka mojego przeciwnika. Lecz tu rządził pieniądz. A tak się składa, że pieniądz dla mnie nie gra roli.
Rumak zarył głową w piachu, zrzucając rycerza z siodła. Okrążyłem go od lewej strony i przebiłem mu hełm końcówką mojej kopii, przy czym skróciłem jego spazmatyczne jęki.(...)
   Pokonałem wszystkich. Prawie wszystkich. Pozostał mi ostatni przeciwnik Przeciwnik, który zapewne tak samo jak ja nie szczędził pieniądza na zwycięstwo. Przeciwnik, który tak samo jak ja, nie odezwał się ani słowem. Zabijał. Mordował. Ciął. Niszczył.
   Musiał się nieźle pocić w swojej czarnej zbroi, gdyż słońce nie odstępowało nas cały dzień.
   Sygnał. Jego kary koń patetycznie zarżał, stojąc na tylnich nogach, wnet sunął już w moją stronę. Zderzenie było błyskawiczne. Trafiłem go prosto w brzuch, strącając go z konia. Pusty odgłos towarzyszący jego upadkowi ogarnął cały plac. Żaden z gapiów się nie odezwał, gdyż zaraz po nim, ja zsunąłem się z ogiera, trafiony jego kopią w klatkę piersiową. Spadłem na głowę i poczułem jak mój nos łamie się ponownie. Wstałem ledwo łapiąc dech i trzymając się za szyję. Zdjąłem cały zakrwawiony hełm i cisnąłem go w bok. Czarny jeździec też wstał. Również zdjął hełm. Miał zielone i zimne oczy. Nadal milczeliśmy. Pazie rzucili nam miecze. Zderzyliśmy się niemal od razu, gdy rękojeści wylądowały w naszych dłoniach. Starałem się celować w jego odsłoniętą głowę, lecz on też miał taki sam zamiar, przez co nasze klingi ciągle spotykały się w wysokich młynkach.
Ciąłem z ukosu odrąbując mu jego lewą rękę. Co mnie najbardziej zdziwiło. Nawet gdy krew zaczęła lać się strumieniami, on nadal nie wydał żadnego dźwięku. Ścisnął wargi i ruszył na mnie. W jego oczach płonął płomień zemsty. Płomień ostatecznego unicestwienia. Płomień, którego się wystraszyłem. Nasze ostrza spotkały się przy naszych twarzach, wydając nieprzyjemny, metaliczny odgłos. Staliśmy tak przez dłuższy czas, siłując się i czekając który z nas pierwszy się podda. Czarny rycerz był bez ręki. Był skazany na śmierć. Zsunął swoją klingę i ciął w moją rękę, przy czym straciłem wszystkie palce i knykcie.
   Upadłem. On też upadł. Wykrwawiał się. Czułem, że jeżeli tego nie skończę, to wykrwawię się tu na śmierć. Nie dostane pomocy medycznej, dopóki go nie zabije. Ściskając się lewą ręką za przegub  prawej, by chociaż stopniowo zatrzymać wypływającą krew, wstałem i ruszyłem chwiejnym krokiem w jego stronę. Wyciągnąłem z małego schowka spod pancerza na lewej nodze, mały sztylet. Stanąłem nad przeciwnikiem i wyciągnąłem zdrową rękę, aby zadać ostateczny cios. Lecz zawahałem się. Spojrzałem w jego zimne, szmaragdowe oczy i niezmienioną mimikę twarzy i się zawahałem. To był mój błąd. Czarny Rycerz w ułamku sekundy dobył swój miecz i z pozycji leżącej ciął mnie prosto w szyję. Ciepło zaczęło uchodzić z mojego ciała. Upadek. Trzask. Ciemność.(...)
   
*

   Obudziłem się w namiocie medycznym. Nie mogłem ruszać głową. Czułem się osłabiony. Wszystko przeszywało mnie strasznym bólem. Wtedy powróciły do mnie obrazy... Ciemność. Krew. Przegrana. Sztylet. Zawahanie. Upadek.
   Zakląłem w myśli, gdyż wiedziałem co się zaraz stanie. Zawołałem więc cichym głosem najbliższą osobę i poprosiłem, aby sprowadziła mojego przyjaciela, barda Milwooda z Morii.(...)

*

   Czekanie na śmierć. Czekanie na spokój i ukojenie. Czekanie dokuczliwe i niespokojne. Zamknąłem oczy i zacząłem się powoli oddawać delikatnym objęciom śmierci.
Milwoodzie, opowiedz moją opowieść tym, którzy spytają... Mówcie prawdę złą i dobrą, niech będzie mi dane być osądzonym sprawiedliwie... Reszta... jest milczeniem.”



                                                                                 Milwood z Morii. Życie i śmierć Ervara der Herewerda.

Ostatnio edytowany przez Ivy Mike (2010-07-21 20:50:29)

Offline

#2 2010-07-21 20:44:22

 Stovf

Przyjaciel klanu

Skąd: się biorą dzieci?
Zarejestrowany: 2010-03-27
Posty: 182
Punktów :   

Re: "Turniej"

Ale w tym opowiadaniu wszystko takie oczywiste jest. Przeczytałem połowę i byłem pewny, że ten wielki zwycięzca turnieju spotka się na końcu z mocniejszym przeciwnikiem. I umrze! I napisze opowiadanie przed śmiercią!

Ale styl masz niezły, czuje się atmosferę średniowiecznego turnieju Gratulacje!


I put on my Rubber Glove...
It's time to make some love!

Offline

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.pl